
Zapłakane Tatry na majówkę. Nieznośna lekkość melancholii
Gdy mówię, że kocham góry, to czuję jednocześnie zawstydzenie. Bo czy miłość nie oznacza, że chcemy być z obiektem westchnień nieustannie i tęsknimy niemożliwie? Kochankowie gór zdobywają niebezpieczne szczyty, narażają dla nich życie, ale idą przed siebie. To potężna siła, która wyrywa ich z domów i każe znów powrócić w góry. Czym więc jest moja miłość, jak nie zwykłą wakacyjną miłostką, przelotnym romansem?
A jednak do takich romansów się tęskni, bo dodają one życiu smaku. Nasz kilkudniowy, wiosenny wypad w Tatry okazał się zupełnie inny, niż pozostałe. Nie było zupełnie słońca, a trawa się nie zieleniła na halach. Za to lało, było ślisko, ciemno. I tak dziękowaliśmy losowi, że nie sprawdziły się prognozy, które zapowiadały powodzie! Zaryzykowaliśmy i to była jedna z najbardziej klimatycznych majówek w naszym życiu. Tatry bez palącego słońca i tłumu turystów, płaczące deszczem, mokre i ciemne, są nieprzyzwoicie romantyczne i melancholijne. Skłaniają do zadumy, wyciszają. Gorąca kawa zalewajka w schronisku smakowała lepiej niż cappuccino w klimatycznej kawiarni. W strugach deszczu, będąc w środku oszałamiającego piękna natury, nasze zmysły przestawiły się na inny tryb. I nie mam z tego wyjazdu słonecznych widokówek z uczestnikami uśmiechniętymi od ucha do ucha. A jednak wszyscy wspólnie – ja, Michał i mama, oceniliśmy ten wyjazd jako jeden z najbardziej udanych.